Pamiętam, jak na 25 urodziny dostałam swoją pierwszą legitną maszynę do szycia i jedną z pierwszych rzeczy, jakie uszyłam była gumka scrunchie. Trochę pokraczna, zszyta w złym miejscu, wykonana z za małej ilości materiału, który dostałam od siostry, ale mimo wszystko byłam z niej bardzo dumna. Pamiętam, jak pierwszy raz pomyślałam ‘Hej! A może ktoś też by taką chciał?!”.
Nie wiem, kiedy minęło te pięć lat. W tym czasie dużo się zmieniło - ilość tkanin i produktów, które oferuję, proces produkcyjny, moja pracownia, moje nastawienie do prowadzenia własnej działalności.
Dziś moja marka kończy 5 lat – a ja czuję, że to dobry moment, by się zatrzymać i opowiedzieć trochę więcej o sobie, o tej drodze (z wszystkimi zakrętami), o tym, jak wygląda prowadzenie własnej firmy z ADHD i o tym, co dalej.
Ten post to nie tylko świętowanie. To też otwarte zaproszenie do mojego świata – dla tych, którzy są tu od początku, i dla tych, którzy trafili tu zupełnie niedawno. Chcę Wam opowiedzieć, jak to jest budować coś swojego, z serca i z chaosu. I podziękować, że jesteście tego częścią.
O mnie i o początkach
Od kiedy pamiętam, zawsze coś tworzyłam – haftowałam, szkicowałam, szydełkowałam, robiłam na drutach, malowałam, zajmowałam się scrapbookingiem, szyłam, lepiłam z gliny, a nawet robiłam figurki z makaronu. Nigdy jednak nie pomyślałabym, że moja przyszłość również będzie związana z tworzeniem – i to jeszcze na własnych zasadach.
Nigdy do końca nie wiedziałam, co chcę robić – świadczy o tym choćby moje wykształcenie. W liceum byłam na biol-chemie, studiowałam Doradztwo filozoficzne i coaching, a w międzyczasie zrobiłam też policealnie Grafikę komputerową. Zaczęłam nawet Florystykę w Żaku, której nie skończyłam, bo nie widziałam sensu uczenia się praktycznych umiejętności przez Zooma (w czasie Covidu). Pracowałam też w wielu miejscach i za wiele rzeczy byłam odpowiedzialna.
Z każdego z tych doświadczeń wyciągam umiejętności, które pozwalają mi teraz prowadzić własną działalność od A do Z – jestem pomysłodawcą, projektantem, wykonawcą, testerem, fotografem, grafikiem, zaopatrzeniowcem, analitykiem, copywriterem, administratorem e-commerce, web designerem i sprzedawcą. Często się uśmiecham, gdy ktoś zwraca się do mojej firmy w liczbie mnogiej, a po drugiej stronie siedzę tylko ja – taka Bożenka.

O marce i jej drodze
Nandi ma swój początek w dość smutnej sytuacji. Przez sześć lat pracowałam na stanowisku handlowca, a później grafika komputerowego (chociaż tak naprawdę byłam człowiekiem od wszystkiego) w firmie zajmującej się szyciem i sprzedażą online m.in. tekstyliów dla dzieci. Prowadziła ją bliska mi wówczas osoba z rodziny.
Niestety, z różnych powodów firma zaczęła podupadać, pracownicy jeden po drugim odchodzili, a ja – będąc podręcznikowym people pleaserem i po prostu solidnym pracownikiem – zostałam tam, próbując wszystkimi siłami ratować sytuację. Jak tak teraz o tym myślę, to wyglądało to trochę jak syndrom sztokholmski, tylko w pracy.
Tak długi okres pozostawania w tym toksycznym środowisku niestety wiązał się z brakiem należnych wypłat – finalnie wynoszących około 15 tysięcy złotych, nie licząc już poniesionych kosztów na adwokata czy ilości wylanych łez. Sprawa zakończyła się w sądzie, kiedy moje granice zostały przekroczone o jakieś milion procent. Od tego czasu zdążyłam sobie to już przepracować i wybaczyć samej sobie, ale będzie to dla mnie nauczka do końca życia.
Ta sytuacja, choć bardzo dla mnie ciężka – chyba najtrudniejsza, z jaką przyszło mi się do tej pory mierzyć – sprawiła, że stałam się silniejsza. I dała początek Nandi. Bo nie mogąc uzyskać wypłaty, próbowałam sprzedawać swoje scrunchie, żeby chociaż trochę „dorobić”.
W tej firmie zostałam do 2022 roku. Później pracowałam jeszcze w jednej – również robiąc najróżniejsze rzeczy, np. prowadząc sklep online z luksusowymi meblami, wystawiając nieruchomości na sprzedaż na różnych portalach, trochę też poznając księgowość od podszewki.
W trakcie tych wydarzeń Nandi powoli się rozwijało – pierwsze oferty wystawiałam na Vinted, z którego potem zostałam zbanowana za naruszenie regulaminu. Okazuje się, że nie można tam sprzedawać własnoręcznie wykonanych rzeczy. Następnie próbowałam na OLX, później na Pakamerze, a potem na Allegro, które prowadzę do dziś.
Dużym kamieniem milowym okazało się podpisanie umowy z Akademickimi Inkubatorami Przedsiębiorczości – moje przychody przekroczyły już wtedy próg działalności nierejestrowanej, a ja nie byłam jeszcze gotowa, by założyć własną (ani nawet pewna, czy naprawdę chcę to zrobić).
Dzięki AIP powstał mój sklep na Shoperze, który już wtedy dobrze znałam z pracy zawodowej, więc jego prowadzenie nie było dla mnie problemem. Mogłam sprzedawać więcej niż wcześniej, zainwestować więcej w tkaniny i w wyposażenie pracowni.
I choć dziś uważam, że AIP, które wybrałam, nie było tak wspierające dla mnie jako przyszłej przedsiębiorczyni, jakbym tego chciała – i że byłam tam Start-upem zdecydowanie za długo – to jednocześnie myślę, że bez nich nie zdecydowałabym się założyć własnej działalności. Miałam ich już na końcu tak serdecznie dość z wielu powodów, że postanowiłam spróbować sama. Albo się uda, albo nie.
Decydując się na założenie firmy, chciałam spróbować uzyskać dotację na start, co wiązało się z koniecznością zapisania się w urzędzie jako osoba bezrobotna i wstrzymaniem sprzedaży do czasu otrzymania odpowiedzi. Czekałam miesiąc – i finalnie dotacji nie dostałam. Tego samego dnia, w którym przyszedł list z odmową, otworzyłam działalność. Swoją drogą – idealna data: 21 marca, pierwszy dzień wiosny!
Po drodze Nandi przeszło kilka rebrandingów – głównie dlatego, że nie potrafiłam się zdecydować na font w logo czy wybrać kolorów marki. Teraz wizja mi się klaruje i bardzo podoba mi się to, jak wygląda obecne logo, strona i wszystkie materiały, które tworzę sama. Co oczywiście nie znaczy, że w przyszłości się one nie zmienią – jeśli akurat będę miała na to ochotę.

Dwukrotnie musiałam też zawalczyć o swoje zdjęcia, które ktoś bez mojej zgody wykorzystał do sprzedaży własnych produktów. Mimo że jestem małą marką, nie oznacza to, że można bezkarnie korzystać z mojej pracy. W obu przypadkach pisałam wezwania do zaprzestania naruszeń praw autorskich i zdjęcia zostały usunięte. To było dla mnie ważne – nie tylko dlatego, że włożyłam w te zdjęcia dużo czasu i serca, ale też dlatego, że nie chcę, by ktoś budował swoją markę na cudzej pracy, zwłaszcza w tak osobistej przestrzeni jak ta, którą tworzę wokół Nandi.
I tak sobie działam do dziś. Rosnę z roku na rok, mam więcej tkanin i wzorów niż kiedykolwiek, mnóstwo produktów i jeszcze więcej pomysłów na nowe. Jeśli życie mnie do tego nie zmusi, nie mam w planach rezygnacji z mojego małego biznesu – bo kocham go całym serduszkiem.
O ADHD i pracy na własnych zasadach
Zawsze byłam osobą bardzo kreatywną (jak pisałam już wyżej), ale jednocześnie miałam bardzo niski poziom koncentracji i potrafiłam zapomnieć… nawet o własnej głowie. W szkole często nie umiałam się skupić, a do sprawdzianów uczyłam się dzień przed. Zawsze myślałam, że po prostu „taka jestem”, ale kiedy w Internecie zaczęło się robić głośno o ADHD u osób dorosłych – i kiedy coraz bardziej zaczęłam się utożsamiać z cechami typowego adehadowca – postanowiłam poddać się testom diagnozującym to zaburzenie.
Bardzo chciałam móc na coś „zwalić” to swoje roztargnienie i ciągłe zapominalstwo. W mojej głowie pojawiła się myśl, że jeśli poznam przyczynę tych zachowań, to może uda się je ujarzmić – farmakologicznie (próbowałam, ale leki jednak nie są dla mnie) albo w inny sposób. Kiedy testy okazały się pozytywne, trochę odetchnęłam z ulgą. Pozwoliło mi to bardziej zaakceptować siebie i zacząć pracować w zgodzie ze sobą – nie zmuszając się do czegoś, na co akurat nie mam ochoty.
Miliony pomysłów na minutę i minimalne chęci do ich realizacji – to często właśnie tak u mnie wygląda. Wieczorne hiperfokusy na rzeczy, które nie są turbo pilne, ale trzeba je wykorzystać na maksa, bo nie pojawiają się często. W jednej chwili jestem bardzo podekscytowana, żeby coś zrobić, żeby po chwili rzucić to w połowie i zająć się czymś innym.
Bardzo trudno mi budować nowe nawyki – bo o ile zaczynać jeszcze potrafię, to powtarzanie tej samej czynności przez dłużej niż tydzień to już wyższy level. Po diagnozie zaczęłam u siebie wyłapywać mnóstwo takich rzeczy.
ADHD miało zły wpływ na moją pracę – odkładałam sprawy na później, co czasem kończyło się nieodwracalnymi fakapami. Niczego nie planowałam zawczasu, często robiłam coś „na kolanie”, nie wywiązywałam się z terminów, byłam cała zestresowana pracą w tym stworzonym przez siebie chaosie. Miało też zły wpływ na moje życie prywatne – zostawało mi tak mało czasu na cokolwiek innego, że cały dzień kręcił się wokół pracy. Rano – na unikaniu i robieniu wszystkiego, tylko nie tego, co powinnam. Wieczorem, nocą i w weekendy – na nadrabianiu zaległości, bo dopiero presja mnie motywowała.
Często się denerwowałam i frustrowałam, nie wiedząc, że to efekt przebodźcowania sensorycznego. Cały czas musiałam coś robić – i to najlepiej kilka rzeczy jednocześnie. Byłam w ciągłym ruchu, fizycznie i mentalnie.
Dziś sytuacja nie jest idealna, ale i tak jest o wiele lepiej. Zwracam większą uwagę na to, jak się czuję, staram się unikać rzeczy, które mi nie służą. Nauczyłam się chodzić wcześniej spać (co uważam za swój absolutny sukces – nie sądziłam, że to w ogóle kiedykolwiek będzie możliwe!) i wcześniej wstaję, co bezpośrednio wpływa na to, że wcześniej zaczynam i kończę pracę.
W miarę możliwości daję sobie też odetchnąć w weekendy – ostatnio nawet mi się nudziło w niedzielę (a to nie zdarzyło mi się od lat!).
Wzięcie pieska w zeszłym roku też było dla mnie ratunkiem. Od lat o nim marzyłam, ale nie przypuszczałam, że będzie miał taki wpływ na moje życie. Chodzenie z nim na spacery o stałych porach pomogło mi zbudować ramy czasowe, w których pracuję – a wcześniej zupełnie nie potrafiłam tego zrobić sama. Mam teraz moment na celową przerwę każdego dnia, a do tego więcej ruchu.

Nauczyłam się też wyszukiwać rzeczy, które dają mi natychmiastową dopaminę, ale nie pochłaniają całego dnia – jak na przykład Duolingo. Mój streak z hiszpańskiego wynosi teraz 112 dni, co – jak na mnie – jest już całkiem sporo.
Dalej uczę się żyć z tym zaburzeniem, ale już nie ciąży ono nade mną tak, jak kiedyś.
Bardzo cenię sobie wolność – zarówno czasową, jak i kreatywną – którą daje mi moja działalność. Ale jak każdy prywaciarz wie, prowadzenie własnej firmy wymaga ogromnych pokładów samodyscypliny. A tej to ja nigdy za dużo nie miałam. To dla mnie codzienne wyzwanie – ale nie wyobrażam sobie powrotu na etat. No ale skoro działam już piąty rok… to chyba jakoś mi się udaje.
O przełomowych produktach
Szczycę się tym, że słucham swoich klientów. Większość moich przełomowych produktów to właśnie ich inicjatywa. Czepki, ręczniki, wałki i papiloty, poszewki, a nawet scrunchies jako podziękowania na wieczory panieńskie – te wszystkie bestsellery były pomysłami moich klientek. I myślę, że to jest właśnie klucz do sukcesu: dawać ludziom to, czego naprawdę potrzebują. To dla mnie bardzo ważne.
Na powyższe produkty – już w momencie ich premiery – był ogromny popyt. I wciąż jest, dlatego skupiam się na poszerzaniu ich oferty: o nowe wzory, kolory i warianty.
Dzięki tej otwartości na potrzeby innych moja marka mogła się rozwijać w sposób naturalny i spójny – bez sztucznego wymyślania produktów „na siłę”, tylko w odpowiedzi na realne zapotrzebowanie. Słuchanie moich klientek pozwoliło mi lepiej zrozumieć ich potrzeby i stworzyć coś, co naprawdę ma sens.
P.S. Masz pomysł na produkt, którego nie ma jeszcze w mojej ofercie? Koniecznie napisz! Jeśli tylko będę potrafiła, z chęcią podejmę się jego wykonania.
O fakapach i niewypałach
W ciągu tych pięciu lat fakapów narobiłam całkiem sporo. Od takich drobnych, jak wysłanie błędnych zamówień, pomylenie etykiet, zamówienie za dużej ilości taśmy czy wypełnienia, po takie, w których straciłam sporo pieniędzy – bo np. nie zamówiłam wcześniej próbek tkanin, tylko od razu kilkanaście metrów. Wszystkie te sytuacje czegoś mnie nauczyły i sprawiły, że zaczęłam szukać rozwiązań, które pomagają mi unikać podobnych błędów w przyszłości.
Lubię wprowadzać nowe rzeczy i patrzeć, jak na nie reagujecie. Nie wszystkie jednak przyjmują się z takim entuzjazmem, jakiego bym sobie życzyła. Niewypały to też część procesu tworzenia – pokazują mi, na czym nie warto się skupiać. Do takich „nietrafionych” produktów należą: niektóre wzory, kolory i tkaniny, tradycyjne opaski do włosów, biżuteria, poduszki ozdobne czy kosmetyczki (choć te ostatnie powstały z potrzeby zużycia błędnie zamówionej tkaniny z przykładu powyżej).

Przez moje ręce przeszły już dziesiątki prototypów najróżniejszych produktów. Niektóre nigdy nie ujrzały światła dziennego i pewnie już nie ujrzą – np. świąteczne scrunchies z weluru w kolorze czerwonym, zielonym i białym, bo wyglądały bardziej jak jakaś ozdoba włoskiego tygodnia w lidlu, a nie jak coś co chciałabym wprowadzić do swojej oferty, czepki i gumki do olejowania włosów, bo nie umiałam (i nadal nie umiem) znaleźć odpowiedniej do tego tkaniny, która nie będzie za gruba, ale która jednocześnie nie będzie przepuszczać wody i olejków, albo scrunchie z kolorowego tiulu, które okazały się zbyt sztywne. Miałam też w planach stworzenie zestawów dla pieska i właścicielki, nawet zamówiłam specjalne tkaniny – ale czekają już rok na regale i sama nie wiem, czy kiedykolwiek powstaną, bo cały czas się waham, czy to ma sens.

Ale to właśnie takie próby, błędy i testy sprawiają, że rozwijam się jako twórczyni, a Nandi jako marka. Każdy nietrafiony pomysł czegoś mnie uczy i przybliża do tych rzeczy, które naprawdę mają znaczenie – dla mnie i dla Was.
O pracowni
Kiedy Nandi raczkowało, miałam jeden wieszak na kółkach, na którym przechowywałam wszystkie rzeczy do scrunchies – skrojone materiały, torebki do pakowania i inne drobiazgi. Kroiłam wtedy na podłodze, ku niezadowoleniu mojego kręgosłupa, a szyłam na małym biurku, na którym stał jeszcze komputer i ledwo co się mieściło. Od tamtej pory wiele się zmieniło.
Dziś każdy segment produkcji ma swoją przestrzeń – mam osobne biurko z komputerem, osobne z dwiema maszynami, regały na tkaniny i pojemniki z gotowymi produktami, duży stół do krojenia moimi niezawodnymi nożycami elektrycznymi, stół do pakowania, regały na kartony, tablice z gumkami i przyborami do pakowania, deskę do prasowania (która może w końcu stać cały czas rozstawiona!) i milion pojemników z wypełniaczami do paczek. Cały czas inwestuję w tę przestrzeń, żeby była jak najbardziej funkcjonalna i żeby po prostu przyjemnie mi się w niej pracowało.

Mało kto wie, że moja pracownia (choć to może trochę zbyt szumne słowo) to tak naprawdę duży pokój w moim rodzinnym domu, w którym nadal mieszkam. W tym jednym pomieszczeniu znajduje się część sypialniana i wypoczynkowa (czyli łóżko, fotele i telewizor), a obok niej część firmowa, czyli wszystko to, co opisałam wyżej. Nie jest to rozwiązanie idealne – brakuje mi fizycznego rozdzielenia pracy i życia – ale na ten moment w zupełności mi wystarcza.
Kiedyś myślałam o wynajęciu osobnego mieszkania i osobnej pracowni, ale zostałam w domu z kilku powodów: zostałam tu już tylko ja (rodzeństwo się wyprowadziło), więc mam całe piętro dla siebie, a poza tym – nie oszukujmy się – ceny wynajmu są obecnie kosmiczne.
Jako entuzjastka architektury i projektowania wnętrz bardzo dbam o to, by moje otoczenie było estetyczne i dobrze zaaranżowane. Każdy firmowy zakup musi być nie tylko funkcjonalny, ale też pasować do mojej przestrzeni – nikt chyba nie kupuje żelazka tylko dlatego, że jest różowe… No chyba, że ja.
O przyszłości i celach
Nie lubię robić wielkich planów. Wiem tylko, jak chciałabym, żeby wyglądało moje życie – spokojnie. Bez dram, bez wielkich osiągnięć. Szanując innych i robiąc swoje. Z wdzięcznością za to, co mam. Z pieskiem. Tworząc. Mając wokół siebie ludzi, których kocham.
Staram się po prostu żyć z dnia na dzień – i jest mi z tym bardzo okej.
Jeśli chodzi o cele związane z marką – jeśli uda mi się utrzymać obecny poziom sprzedaży, będę szczęśliwa. Oczywiście cały czas dążę do jego zwiększenia, ale dotarłam do miejsca, z którego jestem całkiem zadowolona.
Mam całą listę produktów, które chciałabym wypuścić, i zmian, które chciałabym wprowadzić. Ale zamiast się gonić, daję sobie czas – bo wiem, że to najlepsza strategia dla mnie.
Coraz częściej rozważam też zatrudnienie osoby do szycia. To jednak bardzo odległy temat – póki sama jestem w stanie ogarnąć wszystkie zamówienia, raczej się to nie wydarzy. Trochę się boję, że oddanie szycia komuś innemu mogłoby odebrać Nandi to, co najbardziej autentyczne – że straci swój charakter. Ale z drugiej strony wiem, że to mógłby być kolejny krok w stronę rozwoju. Dzięki temu mogłabym zająć się innymi aspektami działalności, które też wymagają uwagi.
A skoro już o obawach mowa – jedną z największych jest dla mnie spadek sprzedaży i potencjalna konieczność zamknięcia firmy z powodu zbyt dużych kosztów.
Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.
O relacji z klientami
Jestem bardzo wdzięczna moim klientkom (i klientom też, bo wbrew pozorom panowie też się zdarzają). Mam świadomość, że gdyby nie Wy, Nandi dawno by już nie istniało.
Do dzisiaj mam stały kontakt z osobami, które zamówiły u mnie scrunchies na samym początku – na Vinted, OLX-ie czy przez DM na Instagramie. Nigdy bym nie podejrzewała, że da się w taki sposób zbudować trwałe relacje.
Jak każdy mały przedsiębiorca, uwielbiam dostawać pozytywne opinie, bo to one świadczą o sensowności mojej pracy. Dlatego zawsze bardzo cieszy mnie, jeśli zostawicie recenzję lub chociaż napiszecie mi kilka dobrych słów w wiadomościach.
Chciałabym, żebyście wiedzieli, że Nandi będzie zawsze tworzone z sercem, niezależnie od tego, w jaką stronę pójdzie i jak będzie wyglądać za kolejne 5 lat.
Dziękuję za każde, nawet najmniejsze zamówienie. Dzięki Wam mogę robić to, co kocham, i utrzymać się z tego – a to dla mnie największa nagroda.
Dziękuję każdej osobie, która wsparła i wspiera mnie nadal podczas mojej prywaciarskiej podróży. Dobrze jest mieć obok siebie fajnych ludzi!
Do następnego!